Zdarzają mi się takie dni, kiedy wracam do domu ciemną nocą, zziębnięta tak, że (słowo daję) szczelękanie zębami słychać było na całej klatce schodowej, głodna do tego stopnia, że gotowam pożreć wszystko co do trzeciego piętra napatoczy się po drodze, a do tego ze śmiejącymi się oczami i bananem na twarzy, który zostanie jeszcze tydzień, w porywach do dwóch. Niewiele konsekwencji w tym zestawie, ale dotarło do mnie niedawno, że największe szczęście mierzone jest chwilami i to tymi wyczekanymi. Nie godzinami, nie latami, ale momentami krótkimi, w których do mózgu dociera mała mróweczka szepcząca, że w tej oto sekundzie spełnia się marzenie, co choćby z tego powodu predestynuje cię do tytułu szczęściarza największego.
Mam taką osobistą teorię mówiącą, że na tej wielkiej lotniskowej łące nawet najbardziej podła kawa smakuje jak napój bogów, a wszystko niefajne co się skumulowało w moich pięćdziesięciu paru kilogramach rozkłada się na 100 hektarów przestrzeni i wyparowuje w niebyt.
Gdyby podsumować taki dzień, wyszłoby mi coś takiego: 10 godzin na lotnisku jesienną porą (czytaj: zimno było, a ja lubię ciepełko…), 19 (słownie: dziewiętnaście!!!) minut w powietrzu, książka przeczytana w kolejce na start, do tego przedawkowanie świeżego powietrza i śmiechu i kilka mądrych rozmów. To wszystko, dodane do reszty dni codziennych mianuje mnie do tytułu szczęściarza nieprawdopodobnego. I myślę sobie, że do tegoż szczęścia potrzeba niewiele i wiele zarazem. Niewiele, bo o chwilach zaledwie tu dywagujemy, a wiele, bo trzeba najpierw wiedzieć, gdzie tej frajdy szukać. I jak sobie ją mieć dla siebie nie oczekując aż ktoś mi ją da na tacy złotej z brylantami.
foto Olga Michalec-Chlebik, dzięki Lajf Magazyn Lubelski |