wtorek, 3 czerwca 2014

Nie walcz z marzeniami, bo możesz tylko przegrać…

Dziś całkiem nieproszone, trzy obrazki zawładnęły moją uwagą, stąd i przemyśleń było kilka na ich temat, a oto i one.

Podobno, żeby coś się wydarzyło, trzeba wyjść z domu, bo cuda dzieją się za progiem. Sama to kiedyś powiedziałam, więc nie zaprzeczam, a dzisiejszy powrót z pracy tylko to potwierdził. Niespodziewana zmiana planów na powrót, po 8 latach uczęszczania tą samą drogą dowiedziałam się, że drogę, którą zazwyczaj pokonuje się autem w 45 minut da się przejechać w 25 i to z fajerwerkami! Nasz firmowy „mistrz kierownicy” kamufluje się doskonale. Siła spokoju w absolutnie każdej sytuacji to u niego niepodważalny standard. Ale dajcie mu kierownicę do ręki, a wstępuje w niego demon. (Nie pytajcie o odczucia pasażerów…) Samochód z datą produkcyjną nie budzącą ani zachwytu ani tym bardziej poczucia bezpieczeństwa, zamienia się niemalże w Formułę 1, a kierowca w „Króla szos”. I wszystko byłoby cudnie, tylko ja się pytam dlaczego on wybrał siedzenie za biurkiem po 8 godzin dziennie skoro nawet powieka mu nie drgnęła w tym jego wyścigu?!

Dalsza część wieczoru zapowiadała się spokojniej, a było... no właśnie… Dwóch sportowców w kolejce do ortopedy. Spotkali się przypadkiem, po latach, było o czym rozmawiać. Jeden stwierdził że po swoim urazie chyba już nawet nie nadaje się do sekcji sportowej, którą sam założył i trenuje. Kolejny w rewanżu i licytacji kto ma gorzej (aczkolwiek z uśmiechem na twarzy) opowiada o wypadku motocyklowym. Po krótkiej pogawędce zgodnie dochodzą do wniosku, że 29 lat na karku upoważnia ich do ustatkowania się, założenia rodziny i „takie tam…” Po czym ten od motocykla pointuje: „ale co ja na to poradzę, że lubię zapier….ć”. Brzmi znajomo?

I na deser coś o modzie. W drodze do domu sprawdzam co światu obwieścił Internet w czasie mojej nieobecności, a tam mega artykuł o mojej koleżance ze studiów. Pamiętam jak dziś wykład z historii Francji, a ta kobietka wyciąga zwykłą kartkę papieru i w minutę między jednym a drugim zdaniem w notatniku wydziergała cudny projekt nowej kiecki. Lata temu patrzyłam z ogromnym zachwytem na to, jak każdym calem swojej osoby tworzyła już wtedy markę, która w niezmienionej formie określa ją do dziś. Prawdziwy artysta w swoim żywiole. Dokładnie wiedziała czego chce i dokąd ma ją to zaprowadzić. To co ona robiła nie mieściło się wtedy nawet w mojej wyobraźni. Pasja podpięta pod ogromną konsekwencję i budowanie marki każdym elementem siebie. Podziwiam i z zachwytem patrzę, bo mimo że nie o sporcie mowa, bo siła pracy opartej na pasji daje niebywałe rezultaty.

Podsumowując te trzy historyjki dzisiejszego popołudnia, myślę sobie, że między marzeniem a marzeń spełnieniem granica bywa cienka. Można żyć z pasją za pan brat od wiek wieków i ciągle z tym samym zapałem podbijać świat. Można też mijać się ze swoim powołaniem zadowalając się namiastką w postaci zastrzyku adrenaliny w drodze z pracy, wyciągając średnią w zakręcie ok. 85 km/godz. (dodajmy… ku panice pasażerów). Można też dywagować nad ustatkowaniem się na dobre, ciągle mając świadomość, że mimo kontuzji, nadal odwracamy głowę tylko za niektórymi rzeczami.

Aż się prosi, by zaśpiewać… „ty masz 20 lat, ja mam 20 lat, przed nami”… cały świat ;)

A zatem nie walcz z marzeniami, bo możesz tylko przegrać!

Foto - Tumblr.com