czwartek, 9 października 2014

Terapia alternatywna

Uwielbiam ludzi, którzy zwykli o sobie mawiać, że mają wszystko, albo chociaż że mają co chcieli, że wystarczająco, tyle ile do szczęścia im akurat potrzeba. A jak czegoś im nie stykło to zakasują rękawy i sięgają po to, czego im trzeba. Powiedzą bez ogródek co im na wątrobie leży, poszukają rozwiązań i jest gites. Jakoś łatwo żyć z nimi czy obok nich, bo nos zwieszony na kwintę jeszcze świata nie naprawił, za to szukanie możliwości wprowadziło istotne poprawki tu i ówdzie. Wychodzi na to, że wiedzieć, że mam dużo to sztuka, a doceniać to już mistrzostwo niemalże.

Drugie primo: jak słyszę o ludziach, którzy od urodzenia nie widzą nic, a jedną z niewielu trudności, która zdaje się nie ułatwiać im egzystencji jest to, że nie mogą sami usmażyć naleśnika (!) to chylę czoła w pokłonie głębokim, bo mnie wyobraźnia podpowiada ciut więcej kłód pod nogami.  Dowiaduję się, że nigdy nie widzieli swoich dzieci ani wnuków (a mają je, a i owszem!), żyją zupełnie normalnie i mnie wtedy całkiem naturalnie szczęka opada i zostaje gdzieś w kolanach. Niespecjalnie się skarżą, bo im w życiu dobrze. Tak po prostu. I mnie raz jeszcze coś takiego sprowadza na ziemię z mojej chmurki gdzie siedzę sobie i macham nóżką kminiąc co by tu jeszcze chcieć… A potem mała lampka się w głowie zapala, że ja też mam czasami życie takie po prostu, całkiem w porzo bożo, a czasem nawet takie z fajerwerkami. Zdarza mi się czuć namacalnie żem rozpieszczana nawet: przez ludzi, pogodę, świat, że czasami coś nade mną funduje mi taki majstersztyk nieprzeciętny, że stoję jak osłupiała przez chwilę, a potem kącik ust sam się uśmiecha i myślę sobie znów, że mam wszystko.

Żal mi za to ludzi wiecznie skiśniętych, z miną na kwintę, naburmuszonych od świtu do nocy. To się nie wyspali, to ich głowa boli (nieprzerwanie od miesięcy), to znów korek był na mieście i tak fatalnie wpłynął na ich samopoczucie (po raz setny z rzędu). Wybaczcie, ale nie chce mi się słuchać tych lamentów i utyskiwań na cały świat za to, że nie dopasował się, sypnął śniegiem w grudniu i przygrzał słońcem w lipcu.

Ta rozbieżność skali problemów mnie wprawia w zadumę. Jak ktoś patrzy na braki, to znajdzie ich na pęczki, toż ideałów na tym świecie nie odnotowano przez wieki całe. Jakie szanse, że pojawi się akurat dziś i olśni swoją perfekcyjnością niczym morska latarnia? Z całym szacunkiem… żadna! Ale docenić to, co mam, bo jest tego na pęczki, to już sztuka aspirująca do arcydzieła.


Mam jakieś takie poczucie, że jak mi źle z czymś to patrzę co nie hula, nawet dam sobie chwilkę małą na zlokalizowanie co konkretnie, pobiadolić mogę ze dwie minuty, a potem podnoszę moje cztery litery i do roboty. Co potem? Dokładnie to, co zechcę, albo lepiej… 

Fot. Olga Michalec-Chlebik, Lajf Magazyn Lubelski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz