Uwielbiam ludzi, którzy zwykli o sobie mawiać, że mają
wszystko, albo chociaż że mają co chcieli, że wystarczająco, tyle ile do
szczęścia im akurat potrzeba. A jak czegoś im nie stykło to zakasują rękawy i
sięgają po to, czego im trzeba. Powiedzą bez ogródek co im na wątrobie leży,
poszukają rozwiązań i jest gites. Jakoś łatwo żyć z nimi czy obok nich, bo nos
zwieszony na kwintę jeszcze świata nie naprawił, za to szukanie możliwości wprowadziło
istotne poprawki tu i ówdzie. Wychodzi na to, że wiedzieć, że mam dużo to
sztuka, a doceniać to już mistrzostwo niemalże.
Drugie primo: jak słyszę o ludziach, którzy od urodzenia nie
widzą nic, a jedną z niewielu trudności, która zdaje się nie ułatwiać im
egzystencji jest to, że nie mogą sami usmażyć naleśnika (!) to chylę czoła w
pokłonie głębokim, bo mnie wyobraźnia podpowiada ciut więcej kłód pod nogami. Dowiaduję się, że nigdy nie widzieli swoich
dzieci ani wnuków (a mają je, a i owszem!), żyją zupełnie normalnie i mnie wtedy
całkiem naturalnie szczęka opada i zostaje gdzieś w kolanach. Niespecjalnie się
skarżą, bo im w życiu dobrze. Tak po prostu. I mnie raz jeszcze coś takiego
sprowadza na ziemię z mojej chmurki gdzie siedzę sobie i macham nóżką kminiąc
co by tu jeszcze chcieć… A potem mała lampka się w głowie zapala, że ja też mam
czasami życie takie po prostu, całkiem w porzo bożo, a czasem nawet takie z
fajerwerkami. Zdarza mi się czuć namacalnie żem rozpieszczana nawet: przez
ludzi, pogodę, świat, że czasami coś nade mną funduje mi taki majstersztyk
nieprzeciętny, że stoję jak osłupiała przez chwilę, a potem kącik ust sam się
uśmiecha i myślę sobie znów, że mam wszystko.
Żal mi za to ludzi wiecznie skiśniętych, z miną na kwintę,
naburmuszonych od świtu do nocy. To się nie wyspali, to ich głowa boli
(nieprzerwanie od miesięcy), to znów korek był na mieście i tak fatalnie
wpłynął na ich samopoczucie (po raz setny z rzędu). Wybaczcie, ale nie chce mi
się słuchać tych lamentów i utyskiwań na cały świat za to, że nie dopasował
się, sypnął śniegiem w grudniu i przygrzał słońcem w lipcu.
Ta rozbieżność skali problemów mnie wprawia w zadumę. Jak
ktoś patrzy na braki, to znajdzie ich na pęczki, toż ideałów na tym świecie
nie odnotowano przez wieki całe. Jakie szanse, że pojawi się akurat dziś i
olśni swoją perfekcyjnością niczym morska latarnia? Z całym szacunkiem… żadna! Ale
docenić to, co mam, bo jest tego na pęczki, to już sztuka aspirująca do
arcydzieła.
Mam jakieś takie poczucie, że jak mi źle z czymś to patrzę
co nie hula, nawet dam sobie chwilkę małą na zlokalizowanie co konkretnie, pobiadolić
mogę ze dwie minuty, a potem podnoszę moje cztery litery i do roboty. Co potem?
Dokładnie to, co zechcę, albo lepiej…
Fot. Olga Michalec-Chlebik, Lajf Magazyn Lubelski |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz